– Tak bym chciała ją rozebrać i obejrzeć – użalała się nad sobą i swoją nowonarodzoną córeczką młodziutka mama, spłoszona wszechmocą położnych i salowych na oddziale szpitalnym. Działo się to w czasach słusznie minionych, kiedy na oddziałach położniczych panował terror niezrozumiałych zakazów, w tym oglądania własnego dziecka, skrupulatnie skrępowanego pieluszkami i przywożonego matce tylko do karmienia. Można by o tym napisać niezłą groteskę podszytą czarnym humorem, ale nie tym razem. Wtedy poradzilam owej młodej mamie – bo ja tam byłam z trzecim dzieckiem i już się żadnych głupawych zakazów nie obawiałam – żeby po prostu rozwinęła z pieluszek swoje dziecko i obejrzała. – Jak to? – przeraziła się – a jak one na mnie nakrzyczą? – To niech sobie krzyczą – wyjaśniłam jej – ale przecież to jest twoje dziecko, a nie ich czy szpitala. To jest twoje dziecko!
To samo powtarzałam przez lata różnym znajomym rodzicom przygniecionym absurdami i szkolnymi perypetiami swoich dzieci: to jest wasze dziecko. To są wasze – nasze, bo i o moje chodziło – dzieci, a nie szkoły czy na przykład państwa, drużyny harcerskiej, grupy parafialnej lub zespołu tanecznego. I skoro ta instytucja żąda, żeby dziecko zrobiło to i tamto, to my się jakoby mamy zgadzać, choć widzimy szkodę dla dziecka. Nie! To my, rodzice, jesteśmy odpowiedzialni za nasze dzieci. A mówiąc jeszcze inaczej, może dla kogoś patetycznie, ale taka jest prawda: zostały nam powierzone przez Pana Boga i we współpracy z Nim przygotowujemy je do dorosłego, dojrzałego życia. W tym znaczeniu dziecko jest „nasze” – nas, rodziców – chociaż nie należy do rodziców, nie jest ich własnością.
A teraz mamy jakąś upiorną kulminację tej sytuacji. Coraz bardziej się okazuje, że dziecko nie jest nasze, bo prezydent Warszawy ze swoją Deklaracją LGBT+, w dodatku powołując się na całkowicie bezosobowe i pozbawione autorytetu WHO oraz jakieś inne organy, chce decydować o jego edukacji i wychowaniu. Na szczęście odzywają się coraz liczniej stowarzyszenia rodzicielskie oraz lekarze, wychowawcy i przedstawiciele Kościoła katolickiego – czy odezwą się też przedstawiciele innych związków wyznaniowych? – którzy nie zgadzają się na takie postawienie sprawy. Jakie jednak faktycznie mamy możliwości sprzeciwu? Niezawodny w takich sytuacjach Marek Jurek przypomina, że „żądanie od władzy publicznej ochrony dzieci przed demoralizacją stanowi konstytucyjne prawo Polaków zagwarantowane w art. 72 Konstytucji Rzeczypospolitej”, ale wszyscy wiemy, z jakim trudem egzekwuje się konstytucyjne prawa od funkcjonariuszy panstwa różnego szczebla.
W dodatku nie jest to tylko nasze rodzicielskie widzimisię – jak ktoś liberalny zechce może naszą postawę sprzeciwu nazwać. To nie jest nasz punkt widzenia. To jest nasza odpowiedzialność przed Stwórcą, to jest odpowiedzialność za porządek świata.