Minister finansów Jacek Rostowski nie kryje, z czyjej kieszeni weźmie pieniądze na załatanie dziury budżetowej. Wszak już wiosną zapowiadał, że różne służby – policja, straż miejska i inne – powinny wzmóc działalność „mandatową”. Sama tylko nowa sieć 300 przydrożnych fotoradarów, instalowanych właśnie przez Generalną Inspekcję Transportu Drogowego, ma według jego szacunków przynieść budżetowi w ciągu roku 1,2 mld zł.
Jak skutecznie działa taki nowoczesny „strażnik”, przekonali się już mieszkańcy warszawskiego Mokotowa. Wczesną wiosną na skrzyżowaniu ulic Sobieskiego i Sikorskiego stanął fotoradar z pętlą indukcyjną, czuły nie tylko na nadmierną prędkość, ale także na przejazd na czerwonym świetle. Przez pierwsze dni system rejestrował średnio 500 wykroczeń na dobę. W trzy tygodnie zarobił 750 tys. zł.
To prawdziwa żyła złota. Oficjalnie nowe urządzenia mają podnieść poziom bezpieczeństwa na polskich drogach. I trudno z tym dyskutować, bo nadal przodujemy w Europie pod względem liczby wypadków ze skutkiem śmiertelnym – co roku ginie w ten sposób ok. 4 tys. osób. Ale akurat fotoradary nie są najlepszą metodą walki z tym zjawiskiem. A mogą czasem nawet szkodzić, bo kierowcy zwalniają tylko tam, gdzie stoją – one lub ich atrapy. Albo hamują tak ostro, że wpadają w poślizg i kończą w rowie. Znacznie lepiej byłoby budować bezkolizyjne autostrady i drogi ekspresowe albo po prostu trasy dwupasmowe, po których jechałoby się płynnie i bezpiecznie! Tyle, że z budową dróg jest po Euro coraz gorzej, tak jak z budżetem, dlatego państwo chce głównie brać, a nie dawać. Zamiast dbać o bezpieczeństwo podróżujących, drenuje ich kieszenie, instalując fotoradary w miejscach najbardziej „rentownych”. A przykład takiego działania z sukcesem już kilka lat temu dała pomorska gmina Biały Bór.
Na dobrą sprawę, po polskich drogach jeździć zgodnie z przepisami – przy obecnym ruchu, ograniczeniach i zakazach – po prostu się nie da! Ostatnio pokonałem trasę Warszawa-Gdańsk. Gdybym miał jechać tak, jak chcieliby stróże prawa, spędziłbym w drodze cały dzień… albo skończył na drzewie zepchnięty przez rozpędzone tiry czy bezkarnych osiłków w swoich lśniących terenówkach. Z Warszawy do Wrocławia jedzie się jeszcze gorzej i dłużej. Absurd.
Gołym okiem widać, że rządzący wykorzystują to z pełną premedytacją. Strumień pieniędzy z polskich dróg, płynący także poprzez mandaty wystawiane przez policję i straż miejską, podatek VAT nałożony na części i akcesoria samochodowe a przede wszystkim jedne z najwyższych w UE podatków zawartych w cenie paliwa, wlewa do budżetu państwa jedną piątą przychodów. Samorządy z kolei, na których spoczywa coraz więcej obowiązków i którym odcina się źródła finansowania, nie mają często wyboru – mandaty to dla nich ostatnia deska ratunku.
Zakładając, że za przekroczenie prędkości o 20-30 km/h kierowca otrzymuje karę w wysokości ok. 200 zł, do zrealizowania szacunków ministra Rostowskiego powinno wystarczyć 6 mln wystawionych mandatów. A przecież w taryfikatorach są i wyższe kary.
– Tylko facet, który nie ma prawa jazdy, może wydawać pieniądze na fotoradary, a nie na drogi – w ten sposób opozycjonista Donald Tusk kpił z premiera Jarosława Kaczyńskiego jeszcze w 2007 r. Gdy role się odwróciły… robi to samo. Teraz fotoradary stają przy drogach za przyczyną całego zastępu facetów, którzy mają i prawa jazdy, i szybkie samochody. Ciekawe, czy o tym pamiętają?
Krzysztof Ziemiec |