Nowemu filmowi Krzysztofa Zanussiego z pewnością daleko do jego niegdysiejszych wybitnych filmów, wręcz arcydzieł. Jego słabości można wyliczać długo. Mimo to – obraz robi wrażenie.
Szwy, którymi zostały połączone różne, nie zawsze spójne elementy „Obcego ciała”, można dojrzeć gołym okiem. Przede wszystkim aż za dobrze widać, że scenariusz powstał z myślą o konkretnej koprodukcji. Włochy? Proszę bardzo: główny bohater jest Włochem, tam też toczy się niewielka część akcji, włoskie wątki odgrywają istotną rolę w fabule, choć w sposób dość wysilony, trochę na zasadzie deus ex machina. Polska? Dużo więcej: tu toczy się gros fabuły, większość aktorów to Polacy. Rosja? Też coś się znajdzie: tu następuje kulminacja jednego z ważnych wątków. Obraz tego kraju jest zresztą koszmarny, choć realistyczny, ale rosyjskiemu koproducentowi najwyraźniej – na szczęście – to nie przeszkadza.
Wątków pobocznych wydaje się za dużo i choć każdy z osobna nieźle się tłumaczy, a scenariusz wiąże je dość sprawnie, to jednak jak na jeden film trochę tego za wiele. Prócz głównej intrygi jest bardzo ważny wątek korporacyjny, w którym zresztą owa międzynarodowa korpo wygląda równie upiornie co Rosja, i nic dziwnego, że przedstawiciele tych na pozór różnych światów świetnie ze sobą współistnieją. Są mocno skomplikowane relacje demonicznej menedżerki z jej przybraną matką, dawną stalinowską prokurator – wątki osobiste splatają się tu z kwestią (braku) rozliczeń z komunizmem, także w jego najstraszliwszej, morderczej postaci. Jest historia chłopaka, który żebrze, aby zebrać pieniądze na aparaturę medyczną dla swojego ojca.Zapewne to przeładowanie filmu sprawia, że postacie wydają się nieraz nadto jednowymiarowe i z lekka szeleszczą papierem, choć aktorzy wiele robią, by ten szelest wyciszyć. W scenariuszu są też klasyczne mielizny, kiedy scena w założeniu niespodziewana – nie zaskakuje, bo można było ją przewidzieć znacznie wcześniej.
Co jednak sprawia, że czasu poświęconego na obejrzenie nowego filmu Zanussiego nie uznaję za stracony? Przede wszystkim główny wątek, w którym twórca kontynuuje swoje pytania o obecność zła w świecie stworzonym i wciąż pozostającym w pieczy Boga, będącego Dobrem samym, a przy tym wszechmocnego. Zanussi właściwie w całej swej twórczości krąży wokół teodycei, uporczywie zadając Bogu trudne pytania. Raz czyni to w sposób bardziej udany, innym razem – mniej udany albo zupełnie nieudany. Tu pytanie jest wyjątkowo przejmujące. Sprawia to główny wątek filmu: miłość dwojga młodych ludzi, dobrych i pobożnych, o ile możemy to ocenić – poważnie traktujących swój związek, który zostaje brutalnie rozerwany za sprawą powołania zakonnego dziewczyny.
Z problemem teodycei zetknęli się chyba wszyscy – także ci, którzy nigdy nie słyszeli tego słowa. Gdy spotyka nas zło, krzywda, cierpienie – a kogóż kiedyś nie spotkało? – stajemy przed pytaniem, skąd ono do nas przyszło. Gdy wierzymy, musimy to jakoś pogodzić z naszą wiarą. Zderzenie porządku racjonalnego i porządku bólu jest tak dotkliwe, że nawet jeśli znamy odpowiedzi, niewiele one pomagają. Pozostaje tylko ufność Bogu – ale o nią właśnie wtedy szczególnie trudno. Wszystko to sprawia, że choć problemy z tym związane są od dawna przedmiotem filozoficznych i teologicznych dociekań, a dorobek w tej dziedzinie jest pokaźny – ten temat nigdy zapewne się nie zdezaktualizuje: wystarczy, że umrze ktoś bliski. Albo wstąpi do zakonu...