Już sam fakt przyjazdu prezesa PiS do Belwederu jest wydarzeniem
Na początku kadencji to prezydent jeździł do Jarosława Kaczyńskiego, narażając się na karykaturalny wizerunek w satyrycznym programie „Ucho prezesa”. Teraz zdarzenia zmierzają w inną stronę. Z obu stron płyną sygnały, że rozmowa była dobra. Zapomniano już, że prezes bywa graczem do bólu pragmatycznym. Uważano, że woli wywrócić stolik, niż ustąpić.
– Wie, że ma coraz mniej czasu, a stawką jest wygrana w kolejnych wyborach. Bratobójcza walka by temu nie służyła – opowiada ważny polityk PiS. Dodajmy: Kaczyński zastanawia się, czy nie zająć samemu miejsca Beaty Szydło na stanowisku premiera. To dziś dla niego ważniejszy dylemat.
Racje i interesy
Tyle że panowie miło rozmawiali, ale projektów wspólnie nie przejrzeli. Są widoki na kompromis, skoro jeden z harcowników strony rządowej, wiceminister Patryk Jaki, ogłosił w TVN, że ważniejsze od skrócenia kadencji prezesa Sądu Najwyższego jest powołanie Izby Dyscyplinarnej tegoż Sądu – a to akurat projekt prezydencki uwzględnia. Ale nie wiadomo, czy podczas prac nad projektem nie wezmą góry emocje jednych, a kalkulacje innych.
Jaka ma być rola Zbigniewa Ziobry, głównego autora zawetowanych propozycji, w ucieraniu stanowisk? A dla samego Kaczyńskiego sprawa ograniczenia samodzielności sądownictwa, które widzi jako bastion błędnych doktryn i wrogości wobec prawicy, jest kwestią mocnych przekonań.
Warto powiedzieć mocno: to prezydent miał rację, blokując tamte projekty. To nie był cios w istotę potrzebnej, a kwestionowanej przez opozycję totalną naprawy sądownictwa. Usuwanie całego Sądu Najwyższego to w 28 lat po końcu PRL krok rewolucyjny, niedający się pogodzić z niezawisłością sędziowską. A zamysł uzależnienia polityki kadrowej w sądownictwie od jednej partii – a to właśnie oznacza wybór Krajowej Rady Sądownictwa większością zwykłą przez sejm – nie jest receptą na sędziów sprawniejszych i przyzwoitszych. Raczej na to, aby sędziowie oglądali się przy wydawaniu wyroków na ministerstwo sprawiedliwości.
Warto powiedzieć mocno:
to prezydent miał rację,
blokując tamte projekty
Wiedzą to hierarchowie Kościoła: arcybiskupi Stanisław Gądecki czy Henryk Hoser. Ich poparcie dla weta wynikało z obawy o spokój społeczny, jak i z niezgody na państwo, w którym zwycięzca bierze wszystko. Wynikało z motywów etycznych, ale i pragmatycznych. Wielowiekowa mądrość Kościoła, daleka od rewolucyjnej zapalczywości, każe się obawiać sytuacji, kiedy wahadło polityczne znów się odchyli.
Jest i pytanie o jedność obozu dobrej zmiany. Masa polityków PiS i ludzi z zaplecza PiS uważa, że zyskuje na podgrzewaniu rewolucyjnego wrzenia. Jedni liczą, że wykażą się przed Kaczyńskim. Inni grają na to, co będzie po nim. Doskonałym przykładem jest minister Ziobro, który na wojnie z „oportunistycznym odchyleniem” czającym się rzekomo w prezydenckim pałacu chce wzmocnić swoją rolę. Stać się niezastąpionym w roli ministra, a w przyszłości sięgnąć po przywództwo nad obozem lub jego istotną częścią.
Ale i po stronie prezydenta widać niejasność intencji. Jeśli do pisania ustawy został zaproszony prawnik Michał Królikowski, jest to wyzwanie dla Kaczyńskiego, który nie lubi tego typu wrażliwości: wolnorynkowego katolika, o odmiennych od PiS poglądach na wymiar sprawiedliwości. Na dokładkę wypowiedzi tegoż Królikowskiego pogłębiają przepaści. Opowiadając – dodajmy: u Moniki Olejnik – o grupie państwowców gotowych pracować dla prezydenta, wywołuje wrażenie, że chodzi o budowę nowego obozu politycznego. To powiększa nerwowość w PiS. Czy prezydent traktuje takie ruchy jako środek nacisku? Jeśli chce uzgodnić te projekty, nie może się posunąć w prowokowaniu za daleko.
Prezydent bardzo potrzebny
Nad tą przepychanką ciąży i inne pytanie: o pozycję ustrojową prezydenta. Nie każdy spór jest tu klarowny – choćby wojny z Antonim Macierewiczem. Ale z pewnością w czasach, kiedy prezydentem był Lech Kaczyński, PiS widział tę pozycję jako mocną.
Nie w każdej sprawie prezydent może się okazać skuteczny. Oto zainicjowano kampanię na rzecz „naprawy sądów”. Pomijając słuszność czy niesłuszność haseł na bilbordach, jest to polityczna akcja na rzecz projektu jednej z partii za publiczne pieniądze, dwa razy kosztowniejsza od kampanii prezydenckiej Dudy. Fundacja Narodowa miała przeznaczyć pieniądze ze spółek publicznych na coś innego – promocję Polski, przedsięwzięcia kulturalne. Obrońcy tej kampanii dowodzą, że warto wydać miliony, aby zaoszczędzić miliardy, które uratują kiedyś „uzdrowione” sądy. Ale cel nie uświęca środków, nie ma też żadnych dowodów, że sędziowie bardziej zależni od PiS będą mniej sprzedajni.
W sprawie bilbordów prezydent nie ma prawa weta. Ale ma w sprawie ustaw. Widać, jak potrzebny jest ktoś, kto czasem powstrzyma rządzących przeżywających zawrót głowy od sukcesów.