UGUL Hospicyjny (Uniwersalny Gabinet Usprawnienia Leczniczego)
– ćwiczenia z panią Bożeną Hamberg
– ćwiczenia z panią Bożeną Hamberg
Przedpołudnie w Mokotowskim Hospicjum Świętego Krzyża przy ul. Magazynowej w Warszawie. W dużej jadalni kilku pacjentów hospicyjnego szpitalika obiera ziemniaki na jutrzejszą zupę. W kącie kolejny pacjent rozmawia z pracownikiem socjalnym o wyrobieniu dowodu osobistego. Wszyscy są bezdomni. Dzień jak co dzień. Jadłodajnia powoli szykuje posiłek dla ok. 300 osób bezdomnych i ubogich, które przychodzą codziennie.
Codzienność bezdomnych
W czterech salach szpitalika, będącego częścią prowadzonego przez hospicjum Domu ks. Boduena, przebywa 43 pacjentów. Nowotwory, rehabilitacja po udarach i zawałach serca, zaleczanie gruźlicy, biodra i kolana do wymiany – to standard. Dlaczego tu trafili? – Po dwóch dniach w normalnym szpitalu usłyszałem, że to nie jest miejsce dla bezdomnych – mówi jeden z nich. – Nie mam ubezpieczenia, więc w ogóle nie chciano mnie przyjąć. Gdyby nie ten szpitalik, zdechłbym jak pies – dopowiada drugi. Ile tu pozostaną? Tyle, ile będzie trzeba.– Naszym leczonym podopiecznym staramy się pomóc wyjść na prostą, ubezpieczyć się, uporządkować sprawy. Pomagamy pozyskać środki na wózki inwalidzkie, sprzęt rehabilitacyjny. Na miejsce czeka wielu bezdomnych i chorych przeznaczonych do opieki paliatywnej, których nie przewidziano w naszym systemie służby zdrowia – mówi Agnieszka Barczewska, terapeuta i pracownik administracyjny.
Weteranami Domu ks. Boduena są mieszkający w separatce panowie Andrzej i Jan. Andrzej jest członkiem zarządu hospicjum. Przebudował zrujnowany lokal na schronisko. Kiedy sam zachorował, bez nogi i przez perturbacje rodzinne bezdomny, sam stał się pacjentem szpitalika.
Jan mieszkał kiedyś na Stegnach. Internowany w stanie wojennym, spędził jedenaście miesięcy na Białołęce. W tym czasie jego rodzinę zmuszono do emigracji i zabrano im mieszkanie. Jako – tak orzekł w sprawie jego mieszkania sąd – ofiara nie zmienionych od czasów PRL przepisów błąkał się po dworcach i klatkach schodowych, aż podupadł na zdrowiu. Nie kwalifikuje się do operacji przeszczepu nerek, więc – mówi – jedzie na morfinie. Obaj panowie poza łóżkiem w Domu ks. Boduena nie mają nic.
Nie tylko po pomoc
W korytarzyku przed pokoikami, w których dyżurują lekarze, psychologowie, opiekunowie społeczni itd., czeka grupa osób z miasta. – Nie oczekujemy skierowania, ale opatrujemy rany, zdejmujemy i zakładamy szwy, gdy trzeba, robimy EKG, spirometrię, USG. Mamy tu kardiologa, pulmonologa, neurologa, chirurga, onkologa, internistę itd. Czasami przychodzi pięć, a czasami dwadzieścia osób dziennie – tłumaczy pielęgniarka.Nikt tu za nic nie płaci. Jedynie, jeśli to możliwe, trzeba wykupić sobie lekarstwa. – Ludzie przychodzą nie tylko ze względów medycznych, lecz także często po to, by dostać ubranie, wygadać się. A my przy okazji orientujemy się, jak jest z ich zdrowiem, i kiedy trzeba, umawiamy z lekarzem – dodaje.
Obok znajduje się gabinet rehabilitacji. Pan Janusz ma zespół parkinsonowski. Ćwiczy codziennie, podobnie jak pan Andrzej, który po wypadku samochodowym rok temu w ogóle nie chodził, a dziś porusza się o kulach. Na swoją kolej czeka już pan Karol, który wrócił do hospicjum po kolejnym, czteromiesięcznym pobycie w szpitalu. Ma raka nerki i kłopoty z sercem. – Gdyby nie ta rehabilitacja, zapomniałbym, jak się chodzi – przyznaje.
Rehabilitantka Bożena Hamberg chwali postępy podopiecznych. – Hospicjum to kropla w morzu ich potrzeb, ale całe szczęście dla nich, że jest. Pacjenci są dla nas grzeczni i wdzięczni. Odpowiadają szacunkiem na okazywany im szacunek – ocenia.
– Żeby tu być, trzeba mieć dobre serce i umieć z tymi osobami pracować. To praca ciężka psychicznie, ale gdy się tę pracę kocha – nic nie przeszkadza. Potwierdza to bardzo lubiana przez gości i domowników hospicjum Anna Sulińska, główny opiekun medyczny placówki. – Dlaczego tu pracuję? Bo ja ich wszystkich kocham. Kto im pomoże, jak nie będzie takich miejsc jak to?
Po swojemu
Hospicjum powstało jako pierwsze w stolicy, 16 maja 1987 roku. Służy całej Warszawie i okolicom. Jego założycielką, spiritus movens oraz prezesem jest Magdalena Hozer-Chachulska, z wykształcenia historyk.– Wychowałam się w domu, gdzie pomagało się ludziom biednym. A że dla powojennych urzędników pochodziłam z pasożytniczej grupy społecznej, moją rodzinę pozbawiono majątku, a mnie dano doświadczyć, jak wygląda życie człowieka bezdomnego i głodnego – wspomina.
Będąc pacjentką, widziała w szpitalach ogrom ludzkiego cierpienia i obojętność personelu medycznego. To, jej nawrócenie, doświadczenie opieki nad chorą matką oraz osobiste spotkanie z Matką Teresą z Kalkuty, ukształtowało jej decyzję o pracy hospicyjnej.