Można odnieść wrażenie, że po odcięciu całych pokoleń – za sprawą „rewolucji” w programach nauczania – od dorobku kultury klasycznej, teraz celem jest zmiksowanie i pomieszanie również tego, co wartościowe w sferze kultury popularnej. Tak, by nie było już żadnego wspólnego fundamentu, by żadne dobre wzorce osobowe nie burzyły postmodernistycznej układanki złożonej z „odruchów”, „przeżyć” i „emocji”.
Miksowanie rzeczywistości staje się prawdziwą zarazą nie tylko w świecie filmu. Oto w spocie promującym Polskę, przygotowanym na zlecenie naszego MSZ, zaprezentowano szczyt Giewontu bez krzyża. Jak uzasadnia reżyser, nie pasował do koncepcji, w której góra przedstawiona została jako baśniowy, śpiący wielkolud ze skały, a krzyż wypadałby na nosie stwora. Gdyby to był jednostkowy incydent, można by wzruszyć ramionami, ale przecież nie od dziś podejrzewamy, że w promocji Polski najbardziej przeszkadza naszym dyplomatom właśnie Polska – taka, jaka jest w rzeczywistości, ze swoim dziedzictwem i swoją historią. Ze swoimi mieszkańcami wreszcie.
Polska przeszkadza jednak nie tylko dyplomatom. Grupą szczególnie zniesmaczoną naszym krajem są od lat aktorzy, na szczęście nie wszyscy. „Kocham w sobie polskość i jej nienawidzę. Męczę się z nią” – skarży się Jerzy Stuhr w rozmowie z „Newsweekiem”. Wtóruje mu syn Maciej, który zasłynął kilka miesięcy temu „zmiksowaniem” bitew pod Cedynią i obroną Głogowa: „Polskość to pomieszanie ogromu kompleksów z jeszcze większą dumą narodową”. Ich słowa dobrze oddają stan mentalny wielu naszych rodaków, i więcej nawet, w jakiejś mierze są zrozumiałe w kraju tak mocno przeoranym wojną i komunizmem. Stuhrowie i im podobni popełniają jednak fundamentalny błąd, przede wszystkim w stosunku do siebie samych: przepełniające ich poczucie chaosu wynika z oddalenia od prawdziwych źródeł polskości, a nie z jakiejś rzekomo niezmiennie uciążliwej natury tej ostatniej. Widać to doskonale na przykładzie słów, które Stuhrowie kierują pod adresem Kościoła. Widzą wokół siebie „płytki katolicyzm”, „taki na niedzielę, który po wyjściu z kościoła sprawia, że od razu możesz iść pod budkę z piwem, widzą także księży, którzy nie tłumaczą Ewangelii, ale czytają „wytyczne biskupów”. Można powiedzieć, że ojciec i syn Stuhrowie uwierzyli w propagandę, którą współtworzą. Wystarczy bowiem w dowolnej chwili wejść do pierwszej z brzegu świątyni, by zobaczyć i rozmodlonych ludzi, i przejętych Pismem Świętym kapłanów. Wobec Kościoła można wręcz formułować dziś zarzut odwrotny, a więc relatywną letniość wobec obowiązków narodowych, zdawkowe traktowanie ważnych rocznic.
Dokąd prowadzi ta ścieżka, widzimy na przykładzie Zachodu. Np. w Wielkiej Brytanii prasa lewicowa z zapałem relacjonuje refleksje aktorów i innych celebrytów narzekających na narastające społeczne neurozy, wewnętrzne niepokoje, powszechną samotność i bolesny kryzys tożsamości. Winna jest zawsze „cywilizacja”, która zmusza do potwornego wyścigu, nie zapewniając koniecznych amortyzatorów. O tym, że ktoś te złe procesy kreował czy choćby przyspieszał, już jednak nie przeczytamy. Czy za kilka dekad zobaczymy Macieja Stuhra ubolewającego nad brakiem więzi i wspólnych wartości w społeczeństwie polskim? To wydaje się bardziej niż pewne.
Jacek Karnowski |