Prof. Zbigniew Mikołejko w wywiadzie dla „Polski The Times” wymyślił sobie, że Kościół powinien zmierzyć się z problemem „religii smoleńskiej”, która ponoć ma swoje rytuały i swoich kapłanów.
Profesor dopatrzył się w tej religii charakteru ludowego oraz manicheizmu, czyli radykalnego podziału między dobrem i złem. Głównymi jej wyznawcami mieliby być ludzie ubodzy i słabo wykształceni, którzy nie są dobrze przystosowani do systemu liberalno-demokratycznego. Ale – diagnozuje Mikołejko – Kościół nie zmierzy się z „religią smoleńską”, bo sam przeżywa „kryzys tożsamości”, a w tej sytuacji „religia smoleńska” okazuje się dobrą alternatywą dla podupadającego tradycyjnego katolicyzmu.
Hm… Sierpień spędziłem w Polsce. Nawiedziłem m.in. sanktuaria Bożego Miłosierdzia i Jana Pawła II w Łagiewnikach, świątynię Opatrzności Bożej w Warszawie, kościół w Sokółce, gdzie miał wydarzyć się cud eucharystyczny, i wiele innych kościołów w różnych stronach Polski. Rozmawiałem w tym czasie z wieloma ludźmi, także o sprawach kościelnych. Głosiłem rekolekcje. Nigdzie nie widziałem wyznawców jakiejś „religii smoleńskiej”. Widziałem za to różne oblicza katolicyzmu, ludzi modlących się, odnoszących się do Boga i Kościoła, zastanawiających się nad życiem osobistym i społecznym.
Miesiące letnie to wielka aktywność Kościoła – wychowawcza, ewangelizacyjna, formacyjna. Pielgrzymki, setki tysięcy wiernych w sanktuariach, różne formy rekolekcji, wakacje dla dzieci i młodzieży organizowane przez różne podmioty kościelne, obozy, dni skupienia… W ramach tego wszystkiego księża, zakonnice, liderzy świeccy starają się pomagać ludziom w odnajdywaniu Boga w ich życiu. Trzeba naprawdę nie mieć pojęcia o Kościele i jego działalności, by głosić, iż palącym problemem jest rozprawienie się z „religią smoleńską” albo z innymi tego rodzaju wymyślonymi problemami. Jedna ze znajomych powiedziała mi, że gdyby nie chodziła do kościoła i nie znała katolicyzmu z własnego doświadczenia, to oglądając telewizję, mogłaby dojść do wniosku, że w Kościele trwa jakaś nieustanna kłótnia, a afera goni aferę, a poza tym nic dobrego się nie dzieje.
Wątek smoleński – w imię jakiej religii mielibyśmy wyrzucić go z pamięci? – pojawia się w kaznodziejstwie rzadko, właściwie raz na miesiąc, głównie za sprawą Mszy Świętych w katedrze warszawskiej. W Mszach tych nie uczestniczy jakiś niewykształcony, ubogi i nieprzystosowany do demokracji lud, co próbuje wciskać prof. Mikołejko, ale – wręcz przeciwnie – ludzie zaangażowani, oczytani, zadający logiczne pytania, w tym tacy, którzy w wyniku kolejnych demokratycznych wyborów mogą objąć w Polsce władzę. Nie ma żadnej „religii smoleńskiej”. Jest natomiast wiara w Boga, który objawił się w krzyżu Jezusa Chrystusa, oraz poczucie, że Bóg ten jest blisko tych, którzy pragną prawdy i sprawiedliwości. A to pragnienie odnosi się m.in. do katastrofy smoleńskiej, tak żenująco (nie)wyjaśnianej przez władze. Sprawa ta stanowi jeden z objawów choroby toczącej polskie życie społeczne ponad 30 lat po pełnym nadziei zrywie sierpniowych strajków.
Dariusz Kowalczyk SJ
|