29 kwietnia
poniedziałek
Rity, Katarzyny, Boguslawa
Dziś Jutro Pojutrze
     
°/° °/° °/°

Morricone zawsze dobry

Ocena: 0
2799
Sylwetkę Ennio Morricone, którego muzykę kocha cały świat, nagrodzonego ostatnio medalem „Per Artem ad Deum”, przybliża Maria Pawlik.
Przez sztukę do Boga: wie o tym Ennio Morricone, twórca muzyki, którą zna każdy. Właśnie otrzymał w Kielcach medal „Per Artem ad Deum”.

Nagrodzony za „geniusz tworzenia kameralności nacechowanej liryzmem i prostotą przez wydobywanie dźwięków, które kocha cały świat” kompozytor każdy dzień zaczyna tak samo: pobudka przed 5 rano, gimnastyka, przegląd prasy i śniadanie z żoną. Potem zamyka się w swojej pracowni, by tam oddać się partyturom. Żonę ma jedną i tę samą od początku, z nią czworo dzieci, a w swoim muzycznym dorobku – jednego honorowego Oscara i ponad 500 ścieżek dźwiękowych do filmów.

Urodził się w 1928 roku w Rzymie, gdzie w wieku 12 lat zaczął edukację w Konserwatorium św. Cecylii. Wyższą szkołę skończył z dwoma dyplomami: kompozytora i zawodowego instrumentalisty trębacza.

– Miał więc w garści patent na to, by być świetnym kompozytorem – mówi Mariusz Gradowski, wykładowca na Wydziale Muzykologii UW. – Poznał wszystkie techniki kompozytorskie z przeszłości, a z drugiej strony wiedział, czym jest muzyka współczesna i jazz. Jego ojciec był jazzmanem, a on sam grał na trąbce – dodaje.

Młody Morricone zaraz po skończeniu prestiżowej uczelni, jednej z najstarszych na świecie, która kształciła Scarlattiego, Liszta i Berlioza, grał… w knajpach i nocnych klubach. Prawdziwa sława miała przyjść później, gdy zaczął współpracę ze swoim kolegą ze szkolnej ławki, reżyserem Sergio Leone.


SPAGHETTI WESTERNÓW

– Tandem Morricone – Leone jest jednym z najważniejszych w historii muzyki filmowej. Kiedy reżyser i kompozytor fantastycznie się dogadują, mogą wspólnie tworzyć wielkie dzieła. Dokonali tego między innymi Steven Spielberg z Johnem Williamsem albo Tim Burton i Danny’m Elfmanem – mówi Mariusz Gradowski. – Między włoskimi artystami taka chemia właśnie zachodziła. Leone doskonale rozumiał muzykę kompozytora, a Morricone wczuwał się w to, co było na obrazie. Często Leone wydłużał sceny, by nie wycinać muzyki Morriconego, natomiast Morricone doskonale rozumiał tempo kadrów, rytm obrazów twórcy obrazu – dodaje.

Filmy takie jak „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie”, „Dobry, zły i brzydki”, „Dawno temu w Ameryce”, należą do gatunku „spaghetti westernów”, którego twórcą był właśnie Leone. Znawcy kina podkreślają, że prawdopodobnie gatunek ten nie rozpowszechniłby się, gdyby nie muzyka Morriconego.

– Trzeba pamiętać, że westerny miały bardzo ograniczony budżet – mówi Gradowski. – Morricone przy tych produkcjach nie mógł pozwolić sobie na orkiestrę symfoniczną, jednak to ograniczenie sprawiło, że wykorzystał inne środki, których pewnie nigdy by nie użył, gdyby miał rozbudowany skład instrumentalny. Morricone sięgał na przykład po gitary elektryczne, wykorzystywał dźwięki natury, dźwięki prochu strzelniczego, nakładał różne barwy jednocześnie, kazał wokalistom wydobywać brzmienia, których na co dzień się nie używa: warczenie, gwizdanie, charczenie… By wzbogacić muzykę, eksperymentował. W zasadzie to właśnie ograniczenia budżetowe pomogły mu stworzyć własny język muzyczny – dodaje.

Te „dzikie” i awangardowe tematy, jak choćby ten z „Dobrego, złego i brzydkiego”, to absolutne przeboje kina. Dość wspomnieć, że grupa Metallica, tak przecież daleka stylistycznie od muzyki Włocha, wielokrotnie wykonywała „The Ecstasy of Gold” na swoich koncertach.


POGODNA, WŁOSKA MELANCHOLIA


Ale Morricone ma jeszcze coś, co sprawia, że chwyta za serce. – To niebywała giętka śpiewność, linie melodyczne, które charakteryzują się długą, niekończącą się frazą. W tej muzyce jest coś niezwykle tęsknego, długiego i powłóczystego – wyjaśnia Gradowski.

Warto wskazać tu na dwa obrazy. Pierwszy to „Cinema Paradiso” (1988, reż. G. Tornatore), opowieść reżysera o czasach, kiedy był małym chłopcem z prowincji, zakochanym w kinie i najpiękniejszej dziewczynie z małego sycylijskiego miasteczka. Drugi to „Malena” (2000, reż. G. Tornatore), historia pogrążonego w marzeniach o filmowym romansie młodzieńca, który szpieguje swoją wybrankę. Dwie różne fabuły, które łączy nostalgia, wspomnienie czasów, które minęły, w oparach niewinnej miłości i gorącego powietrza południowej Italii.

Kompozytorowi doskonale udało się odtworzyć nastrój tych historii. – Nie dziwię się, że Morricone był nominowany do Oscara za muzykę do „Maleny”. To jest idealny odpowiednik obrazowy muzyki Morriconego: południe Włoch, małe miasteczko, czas, który przeminął i opowieść chłopca, który już jest mężczyzną. Morricone wiernie zobrazował te światy, które lekko przemijają, jeszcze są piękne, ale tracą swoje kształty. Jest w tej muzyce coś, co nazwałbym pogodną melancholią albo ciepłym smutkiem – określa Gradowski.

Połączenie awangardowego języka muzycznego, włoskiej śpiewności i fraz pełnych nostalgii jest typowe dla każdej ścieżki filmowej Morriconego. Choć te niekończące się frazy spełniają swoją rolę w ramach ścieżki dźwiękowej do filmu, a więc są integralne z obrazem, to jednak są na tyle nośne, że natychmiast stają się przebojami muzyki filmowej i są rozpoznawalne od pierwszego razu.

– Morricone jest niezwykle charakterystyczny – potwierdza Tytus Wojnowicz, znany oboista, wykładowca na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie. – On zawsze wykorzystuje efekty dźwiękowe, czyniąc barwę tak specyficzną, że jego muzyka nie daje się pomylić z muzyką innego twórcy. Większość kompozycji, które znam, jest na bardzo wysokim poziomie kompozytorskim. Morricone nie ma żadnych słabych momentów, mimo że pisał zarówno do westernów, jak i do ambitniejszych obrazów. Dobrzy kompozytorzy są elastyczni i mimo mody w muzyce filmowej, są swojemu wypracowanemu przez siebie stylowi wierni.


OPUS MAGNUM

Zapewne wielu z nas pamięta słynną scenę z filmu „Misja”, kiedy ojciec Gabriel (Jeremy Irons) przybywa do kraju Indian. Po ciężkiej podróży przez wodospady siada siada na mokrym kamieniu. Kątem oka widzi zaczajonych na niego tubylców. Wyjmuje z worka trzy kawałki rury z drewna, składa je w instrument z małym kawałkiem trzciny u góry. Jezuita jest cały przemoczony. Drżą mu ręce i usta. Z ledwo widocznym wahaniem wkłada do ust stroik, nabiera powietrza i wydobywa niepewne dźwięki. Z czasem fraza staje się pewniejsza i dłuższa. Indianie przystają zasłuchani. Wtedy przychodzi ich wódz i łamie instrument o swoje kolano.

To właśnie do tej sceny powstał jeden z najsłynniejszych tematów muzycznych w historii kina – „Obój Gabriela” (Gabriel’s oboe), wykonywany dziś na całym świecie i na niezliczonych instrumentach, także na kościelnych organach.

– Morricone miał zadanie od reżysera, żeby właśnie w tym miejscu wstawić melodię. Miał być to temat tylko do tej sceny, a potem się okazało, że wokół tego motywu obraca się cała ścieżka dźwiękowa. To prosta melodyjka, czterogłosowa faktura z ledwie słyszalnym klawesynem – opisuje Tytus Wojnowicz. – Siłą tego motywu jest pewna szlachetność i harmonia, pełna opóźnień w smyczkach, które towarzyszą prostej melodii oboju – objaśnia.

Dzięki muzyce ojciec Gabriel nie tylko unika śmierci, ale także zdobywa przychylność tubylców. Muzyka staje się tutaj nie tłem, ale dialogiem ponadkulturowym i ponadkonfesyjnym. – Sądzę, że tubylcy zachwycili się nie tylko pięknem jego gry, ale także tym, że kawałek drewna może tak pięknie grać, a nie wrzeszczeć, jak instrumenty dęte drewniane im znane. To musiało na nich robić wrażenie – komentuje Tytus Wojnowicz. – A my, oboiści, powinniśmy postawić Heńkowi (Ennio, wł. zdrobniale Henryk) Morriconemu pomnik za ten utwór, i to ze złota. Ileż to razy instrumentaliści zagrali na bis właśnie to. Jest to przecież obowiązkowy utwór dla oboistów na śluby i pogrzeby – komentuje Wojnowicz, który sam na tym filmie był pięciokrotnie w kinie, zaraz po jego premierze, dzięki czemu nigdy nie potrzebował do tego utworu nut. Na każdym koncercie gra go z pamięci.

Akcja filmu dzieje się w XVIII wieku. Kompozytor doskonale zdawał sobie sprawę zarówno z czasu dziania się akcji, jak i specyfiki tamtejszych obyczajów muzycznych. – Obój, na którym gra ojciec Gabriel, jest obojem barokowym, choć, nad czym ubolewam, w nagraniu użyto instrumentu współczesnego. Poza tym Morricone do nagrania partii chóralnych zaprosił chórzystów – amatorów, aby zbliżyć wykonanie do rzeczywistości fabularnej; śpiewają bez emisji i wykształconej intonacji. To brzmi niezwykle wiarygodnie – komentuje Tytus Wojnowicz.

Muzyczny temat ojca Gabriela z całą mocą brzmi w innej symbolicznej scenie. Niosący bagaż swych win kapitan Mendoza (Robert De Niro) przybywa do wioski Indian. Tubylcy wybaczają swemu oprawcy i odcinają brzmię, które ze sobą dźwiga – uwalniają go od win. Wtedy w tle ponownie rozbrzmiewa melodia, którą ojciec Gabriel zaskarbił sobie ich akceptację. Misja, by zakorzenić w Indianach wartość prawdziwej miłości, która jest zdolna wybaczać, została spełniona.


PRZEZ SZTUKĘ DO BOGA

Papieska Komisja do spraw Środków Społecznego Przekazu umieściła „Misję” Rolanda Joffe’a w czołówce listy 45 filmów fabularnych, które – zdaniem komisji – zawierają szczególne wartości religijne. Papieska Rada do spraw Kultury przyznała Morriconemu medal „Per Artem ad Deum” – Przez sztukę do Boga, który wręczono artyście w ubiegłą sobotę w Kielcach.

Trudno dokładnie stwierdzić, co tak magnetyzuje w jego muzyce: awangardowa barwa czy włoska śpiewność. Ale trudno również oprzeć się wrażeniu, że kiedy ojciec Gabriel siada na kamieniu i zaczyna grać, my sami czujemy się jak ci zasłuchani Indianie.



Maria Pawlik
fot. xHZ/Idziemy
Idziemy nr 41 (370), 7 października 2012 r.



PODZIEL SIĘ:
OCEŃ:

ZAPOWIADAMY, ZAPRASZAMY

Co? Gdzie? Kiedy?
chcesz dodać swoje wydarzenie - napisz
Blisko nas
chcesz dodać swoją informację - napisz



Blog - Ksiądz z Warszawskiego Blokowiska

Reklama

Miejsce na Twoją reklamę
W tym miejscu może wyświetlać się reklama Twoich usług i produktów. Zapraszamy do kontaktu.



Newsletter