Nasze szorstkie podejście do własnej państwowości dziwi, tym bardziej że mamy unikatowe w skali światowej doświadczenia państwa podziemnego z okresu zaborów, powstania styczniowego i warszawskiego oraz „Solidarności”. W okresie powstań i okupacji hitlerowskiej polskie państwo podziemne miało własny rząd, policję, ministerstwa, sądownictwo i budżet. Ba, w czasie powstania styczniowego nakazy sygnowane pieczęcią rządu narodowego wypełniali nawet carscy urzędnicy – tak wielki czuli respekt wobec niewidzialnego rządu polskiego. Co się zatem dzieje, że wychodząc z cienia na poziom legalizmu, zaczynamy lubować się w skrajnych formach deprecjonowania państwa?
Pytanie to pozwalam sobie postawić dzisiaj, kiedy jesteśmy po sfałszowanych wyborach samorządowych, przemilczanym przez główne media przesłuchaniu prezydenta RP w bardzo nieciekawej sprawie i w obliczu rosyjskich planów militarnych sięgających daleko poza Krym.
Wydaje się, że traktowanie w takich okolicznościach własnego państwa jako wartości moralnej oraz odbudowa jego autorytetu powinny być czymś oczywistym.
Co jest oczywiste?
Nieszczęście polega na tym, że w tej nieciekawej sytuacji geopolitycznej, gdzie ścierają się potężne wpływy wrogich nam mocarstw, poza Kościołem nic nie chroni nas od wewnątrz. W myśleniu elit III RP o państwie dominuje narracja oskarżycielsko-krytyczna. Polska słaba i prowincjonalna, na wyrost konserwatywna i kojarząca się z nieokrzesanym gastarbeiterem, z którego śmieje się cywilizowana Europa – tylko taki sposób patrzenia na polskie sprawy uważany jest w środowiskach opiniotwórczych za dojrzały i godny autorytetów. Próba spojrzenia na nasze dzieje z bardziej łagodnego stanowiska traktowana jest albo jako zachowanie nacjonalistyczno-oszołomskie, albo jako naiwna apologetyka polskiego mesjanizmu. To sprawia, że niejako już na starcie jesteśmy rozbrojeni. No bo czy od ludzi deklarujących, że „polskość to nienormalność”, można wymagać obrony interesów narodowych i polskiej racji stanu? Kto gardzi swoim państwem i narodem, nie będzie traktował ich poważnie. Kto nie traktuje państwa poważnie, temu na nim nie zależy.Etos życia państwowo-publicznego jest dla znakomitej większości naszych elit problematyczny, ponieważ myślenie o interesie Polski kojarzy im się z nacjonalizmem. Zasobny, samodzielnie myślący i utożsamiający się z państwem naród to ostatnia sprawa, o jakiej marzą lewicowo-liberalne elity. Salonowe autorytety od początku III RP ostrzegają przed „recydywą neoendeckich resentymentów” i powrotem marzeń o Polsce od morza do morza. To, co strona niepodległościowa traktuje jako wewnętrzne zasoby siły, m.in. dziedzictwo narodowe, katolicyzm i konserwatywne obyczaje, liberalne kręgi władzy postrzegają jako potencjalne źródło zagrożenia w postaci ksenofobii i szowinizmu. Stąd gwarancji bezpieczeństwa szukają na zewnątrz, w Unii Europejskiej, traktatach międzynarodowych i globalnych instytucjach polityczno-gospodarczych. Oni się czują bezpiecznie na zewnątrz, obóz patriotyczny – wewnątrz. Dla nich gwarancją bezpieczeństwa jest jak największe „zeuropeizowanie” społeczeństwa, dla konserwatystów – zachowanie polskości, suwerenność myśli, gospodarka narodowa i niezależność.
Po 1989 r. zwyciężyła narracja liberalna. Dlatego nieżyjący już Józef Oleksy, który sam należał do tego obozu, mógł w przypływie szczerości powiedzieć Aleksandrowi Gudzowatemu, że „rządzą nami kosmopolityczne gangi”.