Rannych zostało kilku jego kolegów, ale najciężej on – 18-letni dowódca patrolu 18-latków. Parę kul przebiło mu kości podudzia lewej nogi. Ból był ogromny, żeby więc nie krzyczeć wgryzł się zębami w rękojeść karabinu. Sytuacja stawała się tragiczna, bo nogę trzeba było ratować jak najszybciej, a we wszystkich punktach sanitarnych brakowało już gipsu. Szczęśliwym trafem jednemu spryciarzowi z patrolu, udało się – za wódkę – „zorganizować” gips od Niemców. I wtedy właśnie któryś z kolegów obdarował brata misiem, który być może bawił dotąd jakieś warszawskie dziecko i zgubił swojego właściciela. Miś tak zajął mego rannego brata, że przesłonił strach o nogę. Pojechał z nowym właścicielem do niewoli w jenieckim obozie – szpitalu w Zeithein w Saksonii i wrócił z niej w całości.
Przez wszystkie następne lata sympatyczny niedźwiadek wciąż towarzyszył Jurkowi. Dziś jest już jak gdyby członkiem naszej rodziny. Dożywa swoich dni, siedząc na regale z zawieszoną na szyi miniaturką Krzyża Walecznych.
Druga historia miała miejsce w Oddziale Osłonowym Wojskowych Zakładów Wydawniczych. Oddział ten przygotowany do osłony i zabezpieczenia drukarń został znakomicie uzbrojony, co było wówczas wielką rzadkością, ponieważ – z racji skąpej ilości broni – musiały być w nią wyposażone głównie oddziały szturmowe. My – łączność, o czymś takim mogliśmy tylko pomarzyć.
Jedna z łączniczek wspomnianego oddziału, starszy strzelec ps. „Pączek” [prawdopodobnie Wanda Traczyk-Stawska – przyp. red.] tak ukochała swój pistolet maszynowy (peem) typu „Błyskawica”, że postanowiła nigdy z nim się nie rozstawać. Absolutnie nie wyobrażała sobie, że po kapitulacji miałaby oddać go Niemcom. Zaparła się i już, żadne argumenty do niej nie przemawiały. Jak więc przekonać zbuntowaną koleżankę? Jeden z powstańców przyniósł jej małpkę, ot taką dziecinną zabawkę. Niezwykle sympatyczna małpeczka zyskała sobie uznanie „Pączka”, zwłaszcza jak została gremialnie nazwana Peemikiem. Teraz już prawdziwy peem mógł łatwiej zostać dołączony przy wyjściu z miasta do stosu powstańczej broni, a „Pączek”, bez oporu, z małpką przytroczoną do plecaka, przemaszerowała do niewoli.
Zupełnie inne – szczególne – miejsce zajmowały przedmioty sakralne: święte obrazki, medaliki, szkaplerze czy ryngrafy. Te ostatnie przechowywaliśmy przeważnie w kieszeniach naszych kurtek. I w moim podręcznym bagażu znalazł się też jeden z nich. Był to zwykły, metalowy ryngraf z Matką Boską Częstochowską darowany mi niegdyś przez przyjaciela z dzieciństwa, przywieziony wprost z Jasnej Góry. Ofiarodawca ukończył później seminarium duchowne, niestety już na początku swojej drogi, tuż po złożeniu ślubów w zakonie oo. marianów zapadł na ciężką chorobę i zmarł wkrótce w szpitalu piaseczyńskim, jak słyszałam – w aureoli świętości. Takim pozostał w pamięci swej rodziny i kolegów księży. Nic więc dziwnego, że z tym ryngrafem wyruszyłam 1 sierpnia 1944 r. do powstania. Z nim czułam się bezpieczna. Mam go też po dziś dzień. Jest dziwnie poczerniały, może z powodu ognia w czasie powstańczych pożarów… i z oberwanym łańcuszkiem. Został mi jako jedyna pamiątka po moim przyjacielu. Jest mały i niepozorny, ale może on ochronił mnie od śmierci, o którą się ocierałam niejednokrotnie.
Halina Cieszkowskia ps. "Alika" |