Jeśli urodzi się córka, damy jej na imię Magda, a jeśli chłopiec, to Robert – powiedział im Kenijczyk, którego rodzinę otoczyli opieką.
Wycieczka do Kenii była dla Magdy i Roberta Bauerów odłożoną w czasie podróżą poślubną. Poznali się 29 lat temu: warszawiak, student Wojskowej Akademii Technicznej, i studentka pedagogiki z małego miasteczka. Wzięli ślub, ale w podróż poślubną nigdy nie się nie wybrali.
Zanim wylądowali w Mombasie, Magda przeczytała wiele komentarzy. – Chwalono piękny ocean, klimat i safari – mówi – ale o Kenijczykach pisano, że są okropni i trzeba trzymać się od nich z daleka: żebractwo i bieda.
Życie o smaku kassawy
Pierwszego dnia wybrali się na spacer. Plaża wydawała się pusta, kiedy wyrósł przed nimi drobnej postury Kenijczyk, oferując podróż łodzią. Widząc w jego dowodzie osobistym trzy krzyżyki i dwie kreski, zrozumieli, że po raz pierwszy w życiu mają do czynienia z analfabetą. Zdecydowali się go odwiedzić. Nie wiedzieli wówczas, że poznali najbiedniejszego człowieka w wiosce.
Wioska Mwabungu położona jest wzdłuż drogi krajowej z Mombasy do Tanzanii. – W centralnym miejscu matki karmiące dzieci leżały na matach z liści palmowych, niczym łanie; ubrane w przepiękne, kolorowe kangi – opisuje Magda. – Ze wszystkich stron podbiegały do nas dzieci. Na powalonym drzewie, przy polnej dróżce siedziała dziewczyna – skulona, biednie ubrana. Wyróżniała się na tle tych wszystkich radosnych kobiet. To właśnie była żona Mohcia, Mwanasha. Starała się być dla nas miła, ale czułam, że jest smutna, wycofana. „Moja żona prawdopodobnie znowu jest w ciąży. Bardzo boi się, że kolejny raz straci dziecko” – wyjaśnił Mohcio.
fot. arch. rodziny Bauerów
Stracili już czwórkę dzieci. Pozostał im syn, u którego Magda i Robert dostrzegli oznaki choroby głodowej. – Tam kobiety chcą mieć dużo dzieci – wyjaśnia Magda – po tym poznaje się status rodziny. Mając jedno dziecko, Mwanasha czuła się gorsza. Mohcio scharakteryzował to prostym angielskim: „Moja żona jest smutna, bo my nie mamy zajęcia przy dzieciach. Inne matki myją po kolei swoje dzieci, jak mają czym, to je karmią, a ona zrobi przy tym jednym i jej życie jest puste”.
– Mohcio i Mwanasza sprzedali wszystko co mieli, by ratować swoje pierwsze dziecko, córkę Mesalimu – dodaje Robert. – Dziewczynka miała problemy z krtanią i w dniu swoich szóstych urodzin udusiła się.
Rodzinną lepiankę Mohcio zbudował sam z patyków, gliny i liści palmowych. – Pokazał nam z dumą trzy rośliny, które rosły koło domu – mówi Magda. – Była to kassawa. Jej przygotowanie jest bardzo pracochłonne. W postaci surowej albo za krótko gotowana jest trująca. Ale to jedna z niewielu roślin, którą w tamtych rejonach ludzie są w stanie uprawiać. Mohcio wytłumaczył nam, że dzięki tym trzem krzaczkom jego rodzina nie jest głodna.
Po powrocie do hotelu Magda i Robert oglądali zdjęcia z pobytu w wiosce. Zdecydowali, że pieniądze, które planowali wydać na safari, podarują kenijskiemu małżeństwu. – Kiedy wręczałem Mohciowi pieniądze, był zszokowany – przypomina sobie Robert. – Ścisnął je tak mocno, że jego ciemna dłoń zrobiła się blada. „Wy naprawdę chcecie dać mi tyle pieniędzy? ” – pytał z niedowierzaniem. Dzięki ich pomocy Mwanasha mogła otrzymać krew. Było to niezbędne, gdyż diagnostyka wykazała dramatycznie niski poziom hemoglobiny, zagrażający nie tylko życiu dziecka, ale i jej samej.
Kiedy wyjeżdżali, Mohcio powiedział ze łzami w oczach: „Jeśli urodzi się córka, damy jej na imię Magda, a jeśli chłopiec, będzie miał na imię Robert”. – Napisaliśmy mu na piasku nasz numer telefonu – mówi Magda – by powiadomił nas, gdy dziecko się urodzi.
Afrykańska choroba
Po powrocie do Polski Magda i Robert zaczęli szukać sposobu, by pomóc kenijskiej rodzinie. Wysłali sześć paczek, z których zaledwie dwie trafiły do rąk adresatów. Pozostałe, po nieudanej próbie wyłudzenia haraczu przez pracowników kenijskiej poczty, zostały rozkradzione.
– Niektórzy znajomi zaczęli nam pomagać – mówi małżeństwo. – Inni pukali się w głowę, mówiąc: „Ale wam odbiło. Afrykańskiej choroby dostaliście? ”.
SMS od Mohcia przyszedł 27 sierpnia: Mwanasza urodziła dziewczynkę, Magdę. Dzięki pieniądzom, które Bauerowie wysłali im przez Western Union, mężczyzna mógł odebrać Mwanaszę ze szpitala. – Powiedziałam wtedy do męża – wspomina Magda – że choćbyśmy mieli jeść chleb z masłem, pojedziemy do Kenii poznać tę dziewczynkę. Pół roku później po raz drugi wylądowali na lotnisku w Mombasie.
Spotkanie poprzedzone było obawami i lękiem przed rozczarowaniem. – Nie znaliśmy Mohcia zbyt dobrze – mówi Magda. – Nie mieliśmy pewności, czy zrobił właściwy użytek z przesłanych przez nas rzeczy, czy nie stworzyliśmy sobie pewnej iluzji.
Przed wizytą w wiosce wyszli na oddaloną o 4 km od hotelu plażę. Po chwili stanęło przed nimi dwóch beachboysów. „Czy ty jesteś Magda, a ty jesteś Robert? Czy wy jesteście z Polski? ” – dopytywał jeden z nich. Usłyszawszy potwierdzenie, mężczyzna rozpłakał się, mówiąc: „Dziękuję wam. Pomagacie mojemu znajomemu, a on dzieli się waszą pomocą ze wszystkimi. Moje dzieci dzięki wam przetrwały porę deszczową”. To niespodziewane spotkanie rozwiało wszystkie wątpliwości.
Witała ich cała wioska. – Poznawałam rzeczy, które wysłaliśmy w paczkach – wspomina Magda. – Mwanasza z małą Madzią na rękach oczekiwała nas w progu domu. Obie były wystrojone i w pełnym makijażu, który w ważnych chwilach nakłada się nawet dzieciom. Wszyscy w wiosce mówią, że Magda jest moją somu, co oznacza „bratnią duszę”, „odbicie”.
– Mieszkańcy wioski bardzo wierzą w voo-doo, czyli w złe duchy – dopowiada Robert. – Wierzą też w anty-voo-doo, czyli w dobre duchy. Kiedy w wiosce zainstalowano pompę, potem założono prąd, mała Madzia miała dwa tygodnie. Mieszkańcy skojarzyli to wszystko z jej przyjściem na świat. O jej narodzinach dowiedzieli się także ludzie z sąsiednich wiosek i ułożyli na jej temat piosenkę Ti Madzia Madzia Ti Mami Mami. Do dzisiaj wiele osób wiąże pewne dobre rzeczy z tą małą dziewczynką.
Magda i Robert w 2017 r. założyli Fundację Kenya Asante Sana Polska, co znaczy: „Kenia bardzo dziękuje Polsce”. Ważna część ich działań ma na celu pomoc w fizycznym przetrwaniu ich podopiecznych, inne są przysłowiową wędką. – Najgorszym miesiącem jest kwiecień – mówi Magda. – Głodują nawet maleńkie dzieci, umiera wielu ludzi. Kiedy odwiedziliśmy wioskę po porze deszczowej, miałam wrażenie, że ci ludzie się pozmniejszali lub że to ja źle ich zapamiętałam. A oni po prostu tak schudli.
– Ponieważ jesteśmy młodą fundacją, zajmujemy się jedną częścią wioski, jedną szkołą – mówi Robert. – Nie mamy możliwości zorganizowania pomocy na szerszym terytorium. Cieszy natomiast, że ta „nasza” część wioski jest już w lepszej kondycji, że w ostatniej porze deszczowej nikt nie umarł. To ogromny sukces.
Spłacamy dług
„Odmieniliście moje życie” – powtarza Mohcio, który traktuje Magdę i Roberta jak rodzinę. Jest z nimi w codziennym kontakcie telefonicznym, z wyjątkiem jednego dnia w roku. Rocznica śmierci córeczki Mesalimu, 16 kwietnia, to dla niego crying day, dzień łez. Już wcześniej zapowiada, że będzie wtedy przeżywał żałobę: „Tak bym chciał nie płakać, ale tak bardzo jest mi wtedy ciężko”. – Obiecałam mu, że dostanie ode mnie muzykę, dzięki której poczuje się lepiej. Wybór padł na Walca a-moll Fryderyka Chopina – mówi Magda. Mohcio posłuchał i krzyknął: „Magda! To prawda! Słucham tej muzyki i ona jest dla mnie taka dobra. Jest mi wtedy lżej. To jest specjalna muzyka na ten dzień”. W krótkim czasie Chopin był znany w całej wiosce.
– Mohcio został sierotą w wieku siedmiu lat – dopowiada Robert. – Powiedział kiedyś: „Czasami zastanawiam się, dlaczego moje życie było takie trudne. Teraz wiem. Ja musiałem to wszystko przeżyć, żeby spotkać was, żeby zasłużyć na to”.
Robert porównuje swoje działania do pomocy, jaką sam otrzymywał w dzieciństwie, do paczek z Zachodu. – Uważam, że ja i inni Polacy zaciągnęliśmy pewnego rodzaju pożyczkę. Ja ją spłacam teraz tym, którzy dziś potrzebują pomocy. Jako Polacy mamy tendencję do narzekania, mówienia, jak nam źle. Nasza bieda nie jest biedą – przekonuje. – Mieszkańcom kenijskich wiosek burczy w brzuchach tak, że wszyscy słyszą. Ale na ich twarzach gości uśmiech.
Dla Magdy obcowanie z kenijską rzeczywistością jest jak „podróż w głąb siebie samej”. – Przewartościowałam swoje życie i to, co tak naprawdę jest w nim ważne: to drugi człowiek – mówi. – Pieniądze, które trzyma się na koncie jako zabezpieczenie, są nic nie warte, dopiero to, jaki możemy zrobić z nich użytek. Nasi przyjaciele w Kenii nie mają prawie nic, a potrafią darować świat. Oczywiście, nie są idealni – bywają zazdrośni, kłócą się. Są po prostu tacy jak my. Ich rzeczywistość jest trudniejsza, ale prostsza. Mam wrażenie, że i moje życie stało się lepsze.
Pewnego dnia Magda zapytała kenijskich przyjaciół: „Co możemy dla was zrobić? Jak możemy wam pomóc? ” – Spojrzeli na mnie – wspomina – i powiedzieli: „Mów światu o Kenii. Mów innym ludziom, jacy jesteśmy naprawdę. Spraw, by ci, którzy przyjeżdżają do Kenii, nie myśleli tego, co ty myślałaś o nas na początku. Mów prawdę o Kenii”.