– Szybko sprowadził mnie na ziemię. Odpisał zbulwersowany: co to w ogóle ma być? Nawet nie dałaś mi szansy! – śmieje się. Mikołaj szansę dostał i wykorzystał: oblicza, że tylko pociągiem pokonał w drodze do Marty 20 tys. km, czyli połowę długości równika.
Bez makijażu
Po wakacjach zaczęli przyjeżdżać do siebie na weekendy i przerwy świąteczne. Wcześniej, w lipcu, z inicjatywy Marty przez dwa tygodnie zajmowali się nad morzem niepełnosprawną młodzieżą. – Przegadywaliśmy na plaży całe noce. Ważne było dla mnie, że Mikołaj zgodził się na wolontariat, zauważyłam też, że potrafi opiekować się dziećmi – wspomina Marta.Jednak najważniejsze chwile przeżywali w sierpniu na szlaku do Częstochowy. Na pierwszą wspólną wędrówkę wybrali się cztery lat temu z 299. Warszawską Pieszą Pielgrzymką Akademickich Grup „17”. Hasło – „Kocham”. Dla Mikołaja był to debiut, Marta pątniczy trud już znała. – Chciałam sprawdzić, czy nie ucieknie, kiedy zobaczy mnie po dziewięciu dniach bez prysznica – żartuje i zaznacza, że pielgrzymka ze swoimi spartańskimi warunkami jest czymś zupełnie innym od tradycyjnych randek, na których pięknie się wygląda i pachnie. – Tu myjemy się w studni lub w rzece, jesteśmy brudni, zmęczeni, strudzeni – opisuje Marta.
Już na pierwszym postoju Mikołaj znalazł sobie konkretne zajęcie: założył kamizelkę, chwycił flagi i został porządkowym. Funkcję tę pełni do dzisiaj. W drodze przemieszcza się o wiele intensywniej niż inni, organizuje postoje, rozładowuje bagaże. To bywa wyczerpujące. Kilka razy zdarzyło się, że ze zmęczenia „padł i dyszał”. – Po dotarciu do miejsca noclegu nie byłem w stanie podnieść nogi, ruszyć się, wydusić słowa – wspomina swoje kryzysy. Marta przejmowała wtedy jego obowiązki. I na odwrót – kiedy ona miała przeżywała chwile słabości, on troszczył się o nią.
Mikołaj nie przestraszył się pielgrzymkowego znoju. Wręcz przeciwnie – na ich trzeciej wspólnej wędrówce poprosił Martę o rękę. – Po porannej Mszy w Sanktuarium Świętej Rodziny w Studziannej już chciałem się oświadczać, a Marta do mnie: „To pójdź mi po kawę i drożdżówkę!”. „Za chwilę” – odpowiedział. Na to Marta: „Nie, bo za chwilę będą kolejki”. „No to pobiegłem” – opowiada z uśmiechem na twarzy. Wreszcie udało mu się ofiarować jej pierścionek zaręczynowy wraz z własnoręcznie sklejoną miniaturką studni. Ślub wzięli rok później w tym samym miejscu, o godz. 8:00 rano, na oczach 3 tys. towarzyszy drogi i biskupa Marka Solarczyka.
Ten Trzeci
Makałowscy przyznają, że obowiązki Mikołaja jako porządkowego wpłynęły na charakter ich wędrówek. Rzadko idą ręka w rękę, tuż przy sobie. – Tego rodzaju intymność mamy teraz na co dzień, a wcześniej mieliśmy podczas rozmów przez telefon czy Internet. Zależy nam na tym, by na pielgrzymkach otwierać się na innych. Czasami widujemy się tylko na postojach – opisuje Marta. – Jeśli dwoje ludzi idzie z dala od grupy, to pielgrzymka nic im nie da – dodaje Mikołaj. Jego żona nawiązując do słów Jezusa zwraca uwagę, że najwyższym wyrazem miłości jest oddawanie życia za swoich przyjaciół, nie pojedynczą osobę, choćby szczególną. – A na pielgrzymce możemy obdarować naszą miłością wiele osób – wyjaśnia.Pielgrzymka jest przede wszystkim wyznaniem wiary. Bóg udoskonala zakochanych pątników i ich związek, czasem w dość gwałtowny sposób. – Są dwie niedoskonałe osoby, które niedoskonale kochają, a Ten Trzeci dopełnia tę miłość – mówi Marta.
Doświadczyli tego na własnej skórze także Marta i Stefan Anzelewiczowie, małżeństwo lekarzy z Gdańska. – To był dla nas czas próby, były między nami burze, ale dzięki temu staliśmy się silniejsi – opowiadają.
Poznali się na obozie dla studentów medycyny. Ona na Jasną Górę docierała od czasów gimnazjum co roku, on chciał spróbować czegoś nowego. Nigdy wcześniej nie spędzili ze sobą tyle czasu razem. – Okazało się, że Stefan w każdych warunkach zachowuje optymizm, ja zaś wychodziłam na wielką marudę – opowiada Marta. Tamtą pielgrzymkę określa jako pierwsze wspólne rekolekcje. – Stefan praktykował wtedy dużo mniej, ja należałam do wspólnot, byłam w duszpasterstwie. Na pielgrzymce zobaczył, jak to wygląda, poznał ludzi, którzy okazali się bardzo „normalni”. Ja przy nim spokorniałam. Czasami on, niezwiązany silnie z Kościołem, zachowywał się lepiej niż ja – wspomina. – Tamtym dniom zawdzięczamy zwyczaj naszej rodzinnej modlitwy. Również na pielgrzymce podjęliśmy duchową adopcję i kontynuowaliśmy tę modlitwę, kiedy byłam już w ciąży z Helenką, już teraz 10-miesięczną – wyznaje.