Z prezydentem Bronisławem Komorowskim jest odwrotnie. Z daleka wygląda może dobrze, zwłaszcza na tle dostojnego Pałacu Prezydenckiego, ale z bliska jest już gorzej. Zdaje się, że prezydent ma tego świadomość, bo robił wszystko, żeby do ludzi się nie zbliżyć. Przez całą kampanię zasłaniał się majestatem swojego urzędu. Każda próba konfrontacji czy z wyborcami, czy z dziennikarzami kończyła się źle. Prezydent przy bliższym poznaniu tracił.
Nie ma co więc biczować sztabu prezydenta. Jego taktyka była słuszna: trzymać dystans, nie ujawniać tych cech kandydata, które od niego odstraszają. W poprzednich wyborach to wystarczyło, dlatego że konkurent był zdaniem wielu Polaków jeszcze bardziej niestrawny. Na tle Jarosława Kaczyńskiego Bronisław Komorowski jawił się jako otwarty, nawet sympatyczny. Liczyło się głównie to wrażenie, nie było szansy, by wyborcy mogli kandydatów naprawdę poznać. Teraz jest inaczej. Andrzej Duda zabrał prezydentowi jego największą przewagę z poprzednich wyborów, mianowicie gładkość. Na tle sympatycznego Dudy to Komorowski jest arogancki i chropowaty.
I jeszcze jeden wniosek z tej kampanii. Wyborcy jednak są bardzo wyczuleni na – mówiąc delikatnie – niespójność przekazu. A z tym największy problem ma urzędujący prezydent. Mówi, że jest człowiekiem dialogu, a nie chce rozmawiać, mówi, że jest katolikiem, ale Kościoła nie słucha. Mówi, że chce ulżyć podatnikom, ale wpływu na własną partię nie ma. Do tego, gdy mówi „dialog”, wychodzi monolog. Tego akurat sztabowcy nawet najzdolniejsi nie są w stanie zmienić. I to też przestroga dla innych kandydatów.
Największą ofiarą niespójności przekazu, czyli ofiarą samego siebie, jest Janusz Palikot. Od konserwatysty do zagorzałego ateisty. Był wszystkim. Czyli w sumie niczym.
Dorota Gawryluk |