Ostatecznie były dwie fale deportacji: od maja do czerwca 1936 r. i druga na jesieni tego roku. Według prof. Strońskiego, do Kazachstanu trafiło ostatecznie około 60 tys. naszych rodaków oraz 10 tys. Niemców. W rozmaitych źródłach podawane są inne liczby, mniejsze i większe, brak jednak dokładnych danych. Problem polega na tym, że sprawozdania podają liczbę nie tyle przesiedlonych osób, ile gospodarstw; można więc jedynie szacunkowo określać, ilu ludzi trafiło na kazachski step.
Zastali tam oni bardzo ciężkie warunki: pustą przestrzeń, potworne upały w lecie, a w zimie skrajnie niskie temperatury, śniegi i szalejące zamiecie. Trafiali do jednej z „toczek” (punktów), oznaczonej kolejnym numerem, gdzie zazwyczaj sami musieli budować sobie domy. A że nie było z czego, kopali zazwyczaj ziemianki, dobudowując część ponad ziemią z kawałków darni „tynkowanych” mieszanką gliny i nawozu końskiego. Niektórzy mieli szczęście, bo skierowano ich do już istniejących wiosek, gdzie było nieco łatwiej. Do lat 50. ubiegłego stulecia przesiedleńcy traktowani byli niemal jak więźniowie: mogli oddalać się od swych wiosek zaledwie o kilka kilometrów. Pewnej części deportowanych udało się wrócić do europejskiej części ZSRR, jednak swoje domy na Ukrainie zastawali zajęte. Zdecydowana większość pozostała w Kazachstanie – i stąd kilkadziesiąt tysięcy Polaków w tym kraju.
Na deportacjach się nie skończyło. Paradoksalnie, mieszkańcy zlikwidowanej „Radzieckiej Marchlewszczyzny”, a także z okolic Żytomierza, Chmielnickiego i Winnicy, którzy trafili do Kazachskiej SRR, mogli mówić o szczęściu.
„Operacja polska”
W latach 1937-38 przeprowadzona została tzw. operacja polska NKWD, podczas której życie straciło 111 tys. Polaków, a dalszych blisko 30 tys. trafiło do łagrów. To temat na odrębną opowieść; wypada jedynie wskazać, że NKWD masowo budowała sprawy w oparciu o fikcyjne zarzuty współpracy z nieistniejącą Polską Organizacją Wojskową. Tak było w przypadku wspomnianego już lidera ukraińskich bolszewików Stanisława Kosiora, ale rzekomymi agentami POW byli i zwykli kołchoźnicy. Dokumenty tamtych tragicznych wydarzeń ujrzały światło dzienne dopiero w ostatnich latach, gdy wielu Polaków z Ukrainy czy Białorusi chciało uzyskać Kartę Polaka – represjonowanie za polskość dziadków czy kuzynów stawało się dowodem, że starający się o Kartę są stuprocentowami Polakami.
W historii „operacji polskiej” NKWD skrywają się też losy „Dzierżyńszczyzny”. Jej mieszkańców nikt nigdzie nie deportował; zapewne trafili do Kuropat pod Mińskiem, gdzie – jak się szacuje – mogło zostać rozstrzelanych nawet ćwierć miliona ludzi (obok Białorusinów także Polacy). Faktem jest bowiem, że liczba Polaków w Dzierżyńsku (który – inaczej niż Marchlewsk – nie zmienił swojej nazwy) jest dziś zdecydowanie mniejsza niż kilkadziesiąt lat temu, porównując z należącymi do Białorusi ziemiami po drugiej stronie przedwojennej granicy polsko-radzieckiej.
Tak czy owak, deportacje do Kazachstanu pozostają ważnym elementem antypolskich działań w ZSRR w końcówce lat 30. ubiegłego stulecia. Profesor Iwanow cytował słowa pochodzącej z Dołbysza Polki Haliny Trybl, matki byłego premiera Ukrainy Jurija Ehanurowa: „Być Polakiem w Związku Sowieckim w latach 1937-38 to prawie to samo, co być Żydem w III Rzeszy”.
Nasi rodacy w Kazachstanie wciąż żyją, do Polski przybyła (bo trudno powiedzieć: „wróciła”) nieliczna ich grupa; spora część chciałaby do naszego kraju przyjechać, ale obowiązująca ustawa repatriacyjna przekłada niemal cały ciężar utrzymania przesiedleńców na samorządy. O deportacjach przeciętny Polak żyjący w naszym kraju wie niewiele, bo i skąd? Ja polecam niewielki, zrealizowany przez Fundację Lelewela i TMHW Kalina Krasnaja za bardzo skromne środki film „Przez czerwoną granicę” (https://www.youtube.com/watch?v=nV4o_mSvfTk lub na YouTube znaleźć wpisując tytuł), ukazujący jak deportacje wyglądały. W 80. rocznicę tamtych wydarzeń warto o tym pamiętać.
Piotr Kościński |