– Twórca, który mieszka na wsi, niewiele potrzebuje, żeby zrobić taką rzeźbę – wyjaśnia Małgorzata Kosińska. – O drewno nietrudno, bo często są wichury albo wycinka drzew. Zawsze ktoś da mi znać, że przy drodze leży zwalona lipa. Bo w lipie rzeźbi się najlepiej. Nie jest za twarda, ani za miękka. Mówi się, że jest przyjazna człowiekowi, bo od dawna wykonuje się z niej różne narzędzia, łyżki, wiaderka czy stołki.
Pani Małgorzata najbardziej lubi tworzyć w otwartej przestrzeni. Całe dzieciństwo spędziła przecież na dworze, blisko natury. W domu było ciasno: w dwóch izbach i kuchni musiało się zmieścić 14 osób. Teraz wyciąga z pracowni swój warsztat: potężny stół. – Mam dużo siły, nauczyła mnie tego praca w gospodarstwie. Nieraz musiałam podnieść widłami snop siana aż pod sufit stodoły – zapewnia. – I przez to teraz choruję, stawy odmawiają posłuszeństwa – dodaje z westchnieniem, w którym nie słychać jednak skargi.
Bierze do ręki siekierę. Parę wprawnych ciosów wystarczy, żeby kawałek jasnego drewna nabrał odpowiednich wymiarów. Dłuto i młotek nadają mu kształt postaci. A zwykły nożyk kuchenny z przyciętym ostrzem świetnie sprawdza się przy szczegółach: konturach oczu, nosa i ust. Coraz łatwiej się domyśleć, że to Matka Boża Bolesna.
– Najważniejszy jest dla mnie wyraz twarzy, który oddaje uczucia. Smutek, spuszczone oczy, prawie przymknięte powieki – tłumaczy. Jedną figurę zwykle wykonuje w ciągu paru dni, a czasem nawet tygodnia. Nie spieszy się, nie ma wyznaczonych terminów. Rzeźbi to, co dyktuje serce.
Skowronek i bażanty
– Kiedy pracowaliśmy w polu, najbardziej zachwycał mnie skowronek, który bawił się nad naszymi głowami: najpierw wznosił się wysoko do góry, a potem nagle spadał jak kamień. Tuż nad ziemią rozkładał skrzydełka i wzbijał się z powrotem – wspomina artystka.W dzieciństwie wolała trzymać się z braćmi niż z siostrami. Ojciec zawsze patrzył na synów z błyskiem dumy w oczach. Ona też chciała doświadczyć takiego uznania. Gdy tata prosił o pomoc, zgłaszała się jako pierwsza. Orała pole, siała zboże, bronowała, wiązała siano w snopki. Ojciec zabierał ją też do swojej stolarni. Już jako 10-latka próbowała rzeźbić klocki do zabawy, potem domki, korytko, stołeczek do dojenia krów.Po szkole podstawowej dotkliwie odczuła samotność. Czworo rodzeństwo wyjechało, by uczyć się dalej, a ona, jako najmłodsza, miała odziedziczyć gospodarstwo. Przez dwa lata pracowała na roli. I wciąż rzeźbiła. – Wtedy właśnie najwięcej się nauczyłam – wspomina. – Ale czegoś mi brakowało, miałam dylemat, co zrobić ze swoim życiem. Dużo czasu spędzałam nad stawem, słuchając okrzyków bażantów. Piękno kierowało mnie w stronę Pana Boga. On sprawił, że mogłam je dostrzegać.
W łowickim kościele zaczęły się spotkania oazy. Małgosia nieśmiało wchodziła w nowe środowisko. Widziała w sobie biedną dziewczynę ze wsi, z trądzikiem na twarzy i kompleksami. Jej rodziny nie było stać na wyjazd na rekolekcje w góry, a tym bardziej na ładny plecak. A jednak pojechała, po raz pierwszy opuszczając swój mały bezpieczny świat.
– Są pewne wydarzenia, których człowiek nie planuje, ale poddaje się temu, co niesie życie – zauważa tajemniczo. Tak jak rozmowa z katechetką, prowadzącą górskie rekolekcje. „Nie chciałabyś pójść do szkoły? Przyjedź do liceum plastycznego w Lublinie” – namawiała Małgosię, zachwycona jej rzeźbami. „Przecież to jedna z najlepszych szkół, nigdy się tam nie dostanę” – wykręcała się. Egzaminy z rzeźby i rysunku poszły świetnie, gorzej z matematyką. Nie zostałaby przyjęta, gdyby nie upór starszego nauczyciela, jednego z założycieli szkoły. Gdy zobaczył jej rzeźby, stwierdził: „Tę dziewczynę musicie przyjąć. Jeśli nie da sobie rady, to sama odejdzie”.