Na jej przyjęcie naciskają zlewicowane organizacje pozarządowe, oceniając ją jako „kompleksowe i skuteczne narzędzie walki” z przemocą. Przypomina to wiarę w działanie kremu przeciwzmarszczkowego. Zwolennicy konwencji pomijają bowiem badania, które pokazują, że w Polsce przemocą dotkniętych jest 19 proc. kobiet, a średnia europejska to 33 proc. (prym wiedzie Dania – 52 proc. – gdzie konwencja funkcjonuje). Agencja Praw Podstawowych UE przebadała 42 tys. kobiet w UE (w tym 1513 Polek), zadano im konkretne pytania: „czy ktoś cię pchnął, spoliczkował, ciągnął za włosy, podpalił, dusił” itp. – nie było więc miejsca na subiektywne odczucia ofiar.
Kolejne cyfry – już ze statystyk policyjnych – mówią, że 61 proc. sprawców przemocy domowej było pod wpływem alkoholu. Źródłem przemocy są patologie, uzależnienia, brutalizacja życia, w tym przemoc w mediach i pornografia, erotyzacja wizerunku kobiety – ale o tym w konwencji ani słowa. Według jej zapisów jedynym źródłem przemocy jest nierówność między kobietami i mężczyznami i trzeba robić wszystko, by ją znieść. Pełnomocnik rządu ds. równego traktowania mówi, że niezależne opracowania Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka (która swoją drogą apelowała o ratyfikowanie konwencji, jaka więc ona niezależna) wskazują na zgodność dokumentu z Konstytucją RP. W rzeczywistości te ekspertyzy prawne mówią jedynie o zgodności niektórych przepisów konwencji z niektórymi przepisami konstytucji. Tymczasem wielu poważnych konstytucjonalistów podważa zgodność konwencji z Konstytucją RP.
Na koniec dwa pytania. Dlaczego w tak ważnej sprawie nie ma poważnego referendum, tylko opieranie się na sondażach, według których ponoć 89 proc. Polaków chce konwencji? Premier Tusk przyjął w tej sprawie wyłącznie członkinie Kongresu Kobiet, natomiast Forum Kobiet Polskich (zrzeszające 53 organizacje kobiece, głównie katolickie) na swoją prośbę o omówienie z nim konwencji otrzymało zaledwie odpowiedź listowną, i to od pełnomocnika rządu ds. równego traktowania.
Monika Odrobińska |