Mit ten od drugiej połowy XIX w. przejawiał się w licznych dziełach, np. w niemieckim ekspresjonizmie lat 20. XX w. Wiązało się to z narastającą wówczas dekadencją w kulturze europejskiej. Niedawno w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej wystawiona została opera „Zamek Sinobrodego” Beli Bartoka o tej właśnie tematyce, w reżyserii Mariusza Trelińskiego.
Teraz na scenie warszawskiego Teatru na Woli w przyciemnionej, makabrycznej scenografii z efektami multimedialnymi oglądamy ubranego w czarną kurtkę Sinobrodego, który kolejno wchodzi w miłosne relacje z sześcioma kobietami, które wkrótce zabija. Kobiety zróżnicowane zostały pod względem wyglądu, ubioru i wieku, łączy je jednak pewna niezdrowa fascynacja Sinobrodym.
Tytułowa „nadzieja kobiet” według autorki ma polegać na konstatacji, że bywają kobiety, które prowokują niejako swój los, związując się podświadomie z maniakalnym mordercą. Ową fascynację starają się w pewnym sensie kamuflować rozważaniami o sensie miłości. Przedstawienie jest krótkie i dynamiczne, dobrze zagrane przez aktora w roli Sinobrodego oraz sześć aktorek. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że przywoływanie motywu Sinobrodego w teatrze nie ma dziś wielkiego sensu. Można je polecić tylko widzom, którzy z racji poznawczych chcą zapoznać się z historycznym mitem.
Teatr Dramatyczny w Warszawie. Scena na Woli. „Sinobrody – nadzieja kobiet”. Dea Loher. Przekład: Karolina Bikont. Reżyseria: Marek Kalita. Wykonawcy: Henryk Niebudek, Anna Gorajska, Agnieszka Roszkowska, Agnieszka Wosińska, Małgorzata Rożniatowska, Małgorzata Niemirska i Helena Norowicz. Premiera: 13 kwietnia